Aura Twin Peaks z domieszką "Fargo" na kole podbiegunowym

Data:
Ocena recenzenta: 8/10

W Fortitude nie ma morderstw, nie ma przestępczości, a ludzie mają prawny zakaz umierania na wyspie. To miasteczko jest jednym z najbezpieczniejszych miejsc na świecie. Jednak czy to prawda, czy to tylko pozory? Jak długo może takim pozostać? Od początku ciężko stwierdzić, czy mamy do czynienia z kryminałem, thrillerem, czy produkcją noszącą znamiona horroru oraz z elementami fantastyki. Simon Donald skutecznie nas wodzi za nos przez cały serial, korzystając z najróżniejszych inspiracji, mieszając ze sobą gatunki. „Fortitude” to brytyjska produkcja, którą najlepiej określą dwa zwroty – diabelnie dobra i piekielnie dziwna.

Fortitude to miasteczko usytuowane na kole podbiegunowym. Mieszka w nim zaledwie 800 osób, a różnorodność pochodzenia jest chyba największa na świecie. Policja nie ma tutaj zbyt wiele do roboty, bo przestępczość właściwie nie istnieje dzięki restrykcyjnemu prawu oraz małej społeczności. Jednak pewnego dnia spokój miasteczka oraz jego mieszkańców zostaje zburzony. Zostaje zamordowany jeden z naukowców prowadzących badania w tej zimnej krainie, a to tuż po tym, gdy geolog zostaje brutalnie rozszarpany przez niedźwiedzia. Czy te dwie śmierci coś łączy? Czy szeryf Dan Anderssen (Richard Dormer) oraz gubernator Hilduer Odegard (Sofie Gråbøl) chcą coś ukryć przed resztą mieszkańców? Czy przybyły na wyspę detektyw Eugene Morton (Stanley Tucci) ujawni tajemnice, które skrywa Fortitude?
Choć Fortitude odgrywa rolę fikcyjnego norweskiego miasteczka, naprawdę serial kręcony jest we wschodniej Islandii. Odgrywa ono idealnie miejsce, którym w rzeczywistości inspirowali się twórcy. Jakiś czas temu czytałam reportaż Ilony Wiśniewskiej pod tytułem „Białe”, opowiadający o archipelagu Svalbard i wyspie Spitsbergen. Polska autorka opisała swój pobyt w miasteczku łudząco podobnym do Fortitude, czyli Longyearbyen. Jedyna różnica tkwi w tym, że rzeczywistość okazuje się być o wiele spokojniejsza i bardziej poukładana.

W „Fortitude” można poczuć atmosferę niczym ze skandynawskich kryminałów. Lecz to tylko początek skojarzeń. Od pierwszej sceny w pierwszym odcinku można zauważyć inspirację twórczością Stephena Kinga, a im dalej w las, tym bardziej to wrażenie się wzmaga. Dodajmy do tego biel oraz klaustrofobiczne miejsce (pomimo ogromu natury), które przywoła na myśl „Fargo”, a następnie dziwny klimat małego miasteczka, który z pewnością przypomni nam Twin Peaks. Fortitude jest zlepkiem wszystkiego co nietuzinkowe, kojarzące się z horrorem, kryminałem oraz społecznym dramatem.

Na każdy odcinek odkrywa kolejno tajemnice mieszkańców, ich małe dramaty codzienności. Dowiadujemy się razem z Mortonem o kolejnych romansach, fascynacjach, wydarzeniach, które niedawno miały miejsce. Przez taki układ opowieści twórcy często raczą nas retrospekcjami w trakcie opowieści kolejnych przesłuchiwanych przez detektywa świadków. Bardzo szybko można zauważyć, że losy każdego mieszkańca są połączone z innymi, że życia ludzi wzajemnie na siebie wpływają. Z każdym kolejnym epizodem coraz trudniej jest stwierdzić, co jest prawdą, a co nie, który z bohaterów mówi szczerze, który okłamuje wszystkich dookoła. Wpływa to także na nasz odbiór postaci, który jest bardzo rozchwiany. Z każdą kolejną wypływającą na wierz tajemnicą zmienia się nasz stosunek do konkretnych bohaterów, by po kolejnych trzech epizodach wrócił do stanu pierwotnego.

Sytuacja na wyspie nie ma się najlepiej. Górniczo-naukowa osada wypiera się ze swoich fasad. Upadająca kopalnia okazuje się dodatkowym bodźcem do przekształcenia Fortitude w miasteczko turystyczne. Gubernator Hildur chce zmienić je w luksusowy kurort z lodowym hotelem. Jednak ginący naukowcy, tajemnicza choroba, detektyw z Londynu sprawiają, że wszyscy zaczynają żywić obawy, że nie poradzą sobie bez pomocy z kontynentu oraz przestali być samowystarczalni.

W serialu Donalda zagrali naprawdę wielcy aktorzy, którzy nie raz, nie dwa, zdołali dowieść swoich umiejętności. Stanley Tucci jako Eugene Morton wywołuje dreszcze swoim dwuznacznym uśmiechem, Michael Gabon w roli fotografa, który nie ma zamiaru wyjeżdżać na kontynent po to, by umrzeć, spełnia rolę hardego dziadka-pijaka, Richard Dormer spisuje się znakomicie w roli szeryfa Dana Anderssena będącego jednocześnie w fazie szaleńczego zauroczenia, Sofie Gråbøl jako gubernator – niezależna kobieta ze złamanym sercem. Wymieniać można jeszcze ze trzy akapity, przywołując nawet trzecioplanowe postacie.

Brytyjski serial zachwyca pięknymi, monumentalnymi krajobrazami. W kompilacji człowiek-natura, nasza pozycja wydaje się być naprawdę marginalna. Dominująca biel, niekiedy kłująca w oczy, zorze polarne, czy mróz, który wyraźnie czuć przez ekran, czy to komputera, czy telewizora, przenoszą nas momentalnie w podbiegunowy świat. Bardzo dobre zdjęcia odkrywają ogromną rolę w wysokiej jakości serialu, który pomimo ogromu przestrzeni wydaje się być dość klaustrofobiczny (w końcu mieszkańcy mogą przedostawać się na kontynent jedynie drogą powietrzną, lub, niekiedy, wodną).

Nie sposób nie zwrócić uwagi na muzykę. Już czołówka nie chce nam wyjść z głowy po pierwszych czterech odcinkach (skomponowana przez szwedzki duet Wildbirs & Peacedrums), a enigmatyczne utwory Bena Frosta obecne w każdym z odcinków dopełniają wrażenia osobliwej atmosfery.

„Fortitude” okazało się w banalny sposób moim sposobem na letnie upały. A tak całkiem poważnie – jeśli pokochaliście niegdyś Twin Peaks lub jesteście fanami Skandynawii, ewentualnie lubujecie się we wszystkim to dziwne, serial Simona Donalda jest stworzony dla Was. Tutaj ciężko przewidzieć ciąg przyczynowo-skutkowy, a niekiedy trudno nawet zaakceptować wydarzenia, które dzieją się na ekranie. W Fortitude, w którym nikt nie może umrzeć, nic nie jest pewne i ostateczne, a każdy wpływa na każdego.

Zwiastun: